niedziela, 11 grudnia 2011

Viva la révolution.

Zaczął się okres przedświąteczny. Ludzie wariują na wyprzedażach i wydają ogromne sumy na rzeczy , których w sumie nie potrzebują.  Podczas gdy inni szaleją ja spokojnie popijam moją pepermint mokkę z bitą śmietaną. Po prawie pięciu miesiącach czuję się tu jak u siebie spacerując ulicami Lakewood. Wiele rzeczy się zmienia na wymianie ale też odkrywa się jak małe rzeczy cieszą. Parujący kubek kawy i rozmowa o pierdołach, wstawanie o 8 i szwendanie się w pidżamie w babeczki (lub coś równie obciachowego:P), gadanie z przyjaciółką przez 5 godzin i chrypa na drugi dzień. Dostałam w końcu w swoje ręce aparat, rezultaty są widoczne na zdjęciu obok. W sumie był to bardzo udany zakup.  A propos zakupów to Amerykanie absolutnie uwielbiają Święta Bożego Narodzenia. Dekoracje świątecznie nie ograniczają się do światełek na domu o nie. Amerykanie robią to po swojemu czyli głośno i z rozmachem. Przez co chwilami wydaje się ,że przeniosło się do zupełnie innego świata. Jedni okrzykną to kiczem i banałem , ja uważam większość tych dekoracji za urocze (no może poza dmuchanymi ozdobami). Dla ciekawych zrobię zdjęcia podczas jednego spaceru z psami albo wypadu na mecz kosza. I tu nasuwa się sam temat szkoły. Tu jest przerwa Świąteczna, (ferii nie ma ale za to na wiosnę mają tydzień wolnego) po , której są egzaminy semestralne (jeeeej!...). Co oznacza ,że ten tydzień w moim kalendarzu jest pełen sprawdzianów, prezentacji  i świątecznych mini imprez w szkole. Klub języka niemieckiego zadecydował,że miło by było mnie mieć na swojej imprezie jedyne na co wpadłam w odpowiedzi było : ja,ja natürlich.  Mój niemiecki co prawda woła o pomstę do nieba ale nauczyciel jest bardzo sympatyczny i wątpię , że będzie miał coś przeciwko mojemu braku  znajomości. To jeden z wielu plusów bycia wymieńcem. Nauczyciele stosują w większości wypadków taryfę ulgową lub starają się iść na rękę. Co nie oznacza ,że możesz olewać szkołę. O czym niektórzy dość boleśnie się przekonali... Kolejną rzeczą związaną z zimą jest śnieg, którego niestety jeszcze tu nie ma ale mam nadzieje ,że już w niedługo się pojawi. Zapisałam się do ski klubu razem z wymienicem z Niemiec. On jest z Tyrolu więc podziela mojego świra na punkcie śniegu i wypadów na narty i snowboard.  Zima to też koszykówka. Kiedy jesień jest zdominowana przez football (ku uciesze wielu dziewczyn) to w zimie króluje kosz (też ku uciesze dziewczyn, no nie oszukujmy się. Faceci też chodzą ale są mniejszością na trybunach.), pływanie ,zapasy i gimnastyka są tylko tłem dla rozgrywek kosza. Szczerze mówiąc ja wybieram się na nie z trzech powodów:
1.Wspieram wymieńca z Niemiec,który dostał się do składu( kiedy jest się jedynymi ludźmi poniżej 30 przez większość czasu to jednak ludzie się zbliżają.).
2.Peep Band <3 (to trzeba przeżyć).
3.Znajomi ( nie ważne z kim gramy, school spirit musi być).
Ponieważ Sobotę spędziłam pomagając w przygotowaniach do Świąt miałam też czas kupić kartki. Zabrałam się za nie dzisiaj i spędziłam dobrą godzinę wypisując życzenia i  adresując koperty używając książki do historii jako podpórki ( w końcu ta cegła na coś się przydała). A potem razem z Grace wybrałyśmy się do Metro Parku dzięki czemu powstała całkiem niezła kolekcja zdjęć.
Z niepokojem stwierdzam ,że jednak przybyło mi na wadze... ale też chyba już wiem czemu niektórzy wołają na mnie hipster...
Jutro mam pierwszą debatę na temat Rewolucji Francuskiej, jestem osobą od sytuacji ekonomicznej  no i jestem w obozie trzeciego stanu. Nie mam pojęcia jak to będzie wyglądać ale przygotowałam sporo notatek. 
 Już nie długo czeka mnie przeprowadzka do nowej host rodziny. Jeszcze ich nie znam ale z tego co słyszałam są bardzo mili. Mieszkają trochę dalej od szkoły więc czeka mnie albo wstawanie bladym świtem i około 40 minutowy spacer albo podwózka... Chyba z jednej strony wolę spacer...





niedziela, 27 listopada 2011

Bo "czy" do dobra cyfra!

Po pierwsze jestem tu już ponad 3 miesiące, po drugie Święto Dziękczynienia, po trzecie Czarny Piątek.
Wypada zacząć po kolei. Jestem tu już ponad 3 miesiące i z tego co wiem po tych trzech miesiącach ludzie przeżywają mały kryzys. Bo to aż 3 miesiące bez rodziny i znajomych. Szczerze mówiąc mnie też do dopadło ale w chyba jeden z takich sposobów ,z którymi łatwiej jest walczyć. Mianowicie nie za dobrze sypiam bo mam dość dziwne sny , w których wracam do Polski ale niestety nikt nie chce ze mną rozmawiać... Pewnie ,że boje się reakcji po powrocie ale nie czuje, że nagle ludzie przestaną ze mną rozmawiać... Po trzech miesiącach tu czuję się częścią rodziny,  grupy przyjaciół. Czasem bawi mnie jak zapominają ,że mnie nie było tu pare lat wstecz kiedy wspominają jakieś wydarzenia. Kiedy im o tym przypominam tylko uśmiechają się i twierdzą, że mają uczucie ,że jestem tu znacznie dłużej. Dostałam parę propozycji adopcji tylko po to,żebym nie wyjeżdżała po 11 miesiącach...
Przed Dziękczynieniem wybrałam się z dziewczynami do kina na Przed Świtem (tak to jest kolejna część Zmierzchu. Nie nie jestem niestabilnie emocjonalną nastolatką marzącą o błyszczącym wampirze, ja po prostu lubię się śmiać). Żadna z nas nie jest Twiheart( psychofanki Zmierzchu... Widziałam kilka... Bez kija...to znaczy kołka nie podchodź)ale stwierdziłyśmy ,że może być fajnie. Było. Ujmę to tak: kiedy cztery dziewczyny wpadają do sali pełnej Twiheart'ów to oznacza dużo śmiechu z naszej strony i dużo parskania z ich. Po projekcji zostałyśmy uraczone wkurzonymi spojrzeniami ale było warto. Samo Dziękczynienie jest bardzo rodzinnym świętem. Moje było chyba idealne. Dużo dobrego jedzenia, dużo śmiechu i dużo czasu spędzonego razem. To było jak mini Święta Bożego Narodzenia. A potem Czarny Piątek... Szczerze mówiąc byłam w szoku ,że sklepy są specjalnie otwierane o północy ,żeby ludzie mogli kupić coś taniej. Widziałam ogromne kolejki na własne oczy i nie widziałam sensu w stawaniu bladym świtem ,żeby zostać skopanym przez tabuny kobiet, mężczyzn i dzieci w różnym wieku pędzących na złamanie karku na wyprzedaż. Co prawda dokonałam czarno piątkowego zakupu ale w zaciszu domowym, przez internet.  Teraz rusza Świąteczne Szaleństwo, wszędzie pełno bałwanków, pingwinków, reniferków i innych uroczych rzeczy kojarzących się ze Świętami a tego jest od groma. Ale to jest Ameryka. Tu nigdy nie jest nudno...
Dzisiejszy wieczór spędzę przed telewizorem oglądając premierę nowego sezonu reality show z Kardashianami... Nie mój wybór ale czemu nie przynajmniej pokażą ładną panoramę Nowego Jorku i będę miała szansę pośmiać się razem z moją host siostrą.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Trick and treat, hell week , when you moustache fells out it is time to leave and luck.


Powiedzmy sobie szczerze , no nie miałam czasu pisać. Ostatnie dwa tygodnie były wypełnione przez wszelkiego rodzaju "rozrywki". Najpierw zostałam poproszona o napisanie testów OGT ( celu w tym żadnego nie było ale jak poprosili to napisałam), które trwały przez tydzień od 8.30 do około 10.30( tz. ja kończyłam o 10 , ludzie mieli jeszcze godzinę na napisanie). Oczywiście jak się potem okazało tylko ja , przyzwyczajona ,że jak jest test w sali gimnastycznej to znaczy, że poważna sprawa i nie chciałoby się być w skórze tej osoby co zawali , jako jedyna z wymieńców w mojej szkole potraktowałam to poważnie. Na wypracowaniu dałam z siebie wszystko i starałam się odpowiadać na pytania jak najlepiej mogłam. Przez co byłam wykończona ale jedyne co mi pozostało to wzruszyć ramionami, zacisnąć zęby i iść na lekcje a ,że w Stanach są semestry i kwarty to oczywiście testy musiały być pod koniec kwarty kiedy wszyscy nauczyciele zadają najwięcej prac domowych , projektów itp. Trochę mało spałam w wyżej wspomnianym tygodniu ale dzięki temu dostałam tytuł ucznia miesiąca :) W Piątek - ostatni dzień testów OGT  był ostatni mecz footballu. Mimo ,że rozumiem zasady tej gry jest ona ciągle dla mnie czystą abstrakcją ale trzeba wspierać drużynę ;) Weekend głównie nadrabiałam zaległości w pracy domowej i w niedzielę byłam w kościele posłuchać jak moja host siostra śpiewa. Halloween wypadło w Poniedziałek. Co prawda szkoła zabroniła się przebierać ale widziałam parę osób z nietypowymi akcesoriami lub w całkiem nietypowych strojach. Ja najpierw pomagałam w rozdawaniu słodyczy małym dzieciom, które muszę przyznać były urocze. Potem szybko wskoczyłam w "kostium " i razem z kolega poszliśmy treat and trick. A ponieważ w Lakewood trick or treat zaczyna się o 6 i trwa do 9 i noc była całkiem zimna to około 9 wróciliśmy do domu mojej host rodziny i zjedliśmy kisiel ( dzięki temu ,że moja mama była tak dobra i wysłała). Ameryka nie mogła się nadziwić jak to możliwe ,że galaretka ma taką konsystencje :p Po Halloween ludzie przez 3 dni zajadali się słodyczami z nocnego obchodu. Ja natomiast musiałam przeprowadzić selekcję mojego łupu. Jestem uczulona na orzeszki ziemne czyli tak zwane peanuts a tu większość słodyczy zawiera masło orzechowe...Ale uszczęśliwiłam tym moje host rodzeństwo. We wtorek zaczął się hell week- czyli próby generalne do przedstawienia przy, którym pracowałam jako młodszy scenograf, co prawda moim przydziałem były tylko kostiumy ale tytuł dostałam ^^ I tak we Wtorek i Środę  byłam w szkole od 8.30 do 18.00 ,w Czwartek była premiera a ponieważ zaplanowane było ,że o 8 sie zacznie to ja musiałam być z powrotem w szkole o 18.00 do około 23. ,żeby mieć pewność ,że nic nie zginęło i wszystko jest gotowe na następny dzień. W Piątek wszyscy, którzy w jakiś sposób biorą udział w przedstawieniu mieli na sobie koszulki promujące. W Sobotę o 8.45 rano musiałam się pojawić w Westside Market ,żeby spędzić większość dnia z "wymieńcami". Te dwa miesiące wiele zmieniły! Wszyscy rozwinęli swój angielski i stali się bardziej otwarci. Chyba nikt nie chciał ,żeby ten dzień się kończył ale ja musiałam iść do szkoły na ostatni spektakl. I tak o 16 wróciłam do domu. Miałam ledwie 2 godziny na ogarniecie się , zjedzenie czegoś , spakowanie torby i na jakąś pracę domową. Ponieważ to była ostatnia noc pozwoliłam sobie na nieco nietypowy dodatek do mojego stroju :P Tutaj jest tradycją impreza po przedstawieniu w domu , kogoś z aktorów albo ekipy, tradycją są też nagrody przyznawane przez ucznia ,który pomaga reżyserować sztukę. Było super zabawnie siedzieć przy ognisku ze wszystkimi i śmiać się ze wszystkich wpadek i śmiesznych sytuacji. W Niedziele miałam nareszcie trochę czasu na odespanie i prace domową a o 15 zostałam zaproszona na kolacje z Roatarianami i małżeństwem z Polski, ku mojemu zaskoczeniu okazało się ,że też są z Kielc. I tak wyglądały moje dwa tygodnie. Sporo się działo. Ale chyba taki to już urok bycia wymieńcem.

Prawie jak Don Juan.


Oto co można odnaleźć na zakupach w poszukiwaniu kostiumów.

Oto jak ładnie się podrasowałam w szkolnej gazetce.

















piątek, 14 października 2011

"Chciałabyś mieć Jurasic Park na codzień?Wyobrażasz sobie taki świat?"Tak, mamo,już idę po mleko,tylko zobacze, czy stado tyranozaurów poszło mordować gdzieś indziej" "

Jak pewnie niektóry się domyślają w moje rączki wpadła druga książka Katarzyny Miszczuk. I szczerze mówiąc świetnie poprawiła mi humor.
Po wspomnianej już debacie w Piątek byłam tak wykończona,że jedyne na co miałam ochotę to walnąć się na kanapie i obejrzeć jakiś bzdurny film. W poniedziałek czekała mnie kolejna niespodzianka. Projekt do zrobienia na angielski... Kolejna prezentacja... Ale stwierdziłam ,że jeśli przetrwałam dziewięć godzin lekcyjnych gadając to samo to chyba przeżyje niecałe 10 min. Ten tydzień był super męczący mimo ,że trwał tylko cztery dni. Dzisiaj było wolne ale i tak spędziłam ten dzień w szkole bo jestem w kółku teatralnym. Tutaj kółko teatralne to jest big deal. Nie jakaś tam mała scenka jak w Słowaku, tu jest scena z prawdziwego zdarzenia , jest green room, garderoba pełna kostiumów i wszystkie drobne rekwizyty. Tu każde przedstawienie potrzebuje przynajmniej czterech grup. Ludzi od kostiumów, od make-upu , od produkcji i aktorów. Jeszcze do tego jest grupa , która nazywa się publicity i oni zajmują się promocją przedstawienia. Tu teatr dostaje dotacje od prywatnych sponsorów, którym mogą być członkowie twojej rodziny. To zdecydowanie ułatwia prace i dzięki temu możemy zrobić tyle fajnych rzeczy. Poznałam tam sporo zajebistych ludzi. Już teraz wiem ,że będę płakać jak cholera.
Po raz kolejny przekonałam się, że chyba mam szczęście, dobrą karmę  czy co tam jeszcze bo moja counselor zapłaciła z moją zimową kurtkę i spodnie na snowboard, kiedy próbowałam ją przekonać,że to nie fair, że wydaje na mnie tyle pieniędzy zbyła mnie śmiechem i stwierdziła " You are so sweet and genuine that I just wanted to buy you something!" Mogę was zapewnić ,że się zarumieniłam. No i druga rzeczy poznałam chyba jednego z niewielu  footballistów, który nie jest idiota! A ponieważ miło nam się rozmawiało to 2 albo 3 tygodnie temu napisałam mu " Good luck" i żeby było śmiesznie nasza drużyna wygrała wszystkie mecze a kolega o któremu życzyłam powodzenia dostał koszulkę najlepszego gracza tygodnia... Coś chyba w tym jest...  Ponieważ jest Piątek jest i mecz. Dzisiejszy mecz to "Pink out" wszyscy mają na sobie coś różowego bo ten mecz ma wspomóc walkę z rakiem piersi.
Sorry ,że nie ma zdjęć. Nadrobię to, obiecuje!

niedziela, 2 października 2011

A życie toczy sie dalej...

Ja i Rachel przed Homecoming.
                                        
Arizona.
Od ostatniego posta trochę czasu upłynęło i trochę się wydarzyło.  Zaczął się sezon polowań na wymieńca czyli wyjścia z Rotarianami. Na chwilę obecną byłam tylko na jednej takiej imprezie i był to piknik nad brzegiem jeziora Erie, który był świetny ze względu na pogodę. Tak dla odmiany nie padało... A mówią ,że to Waszyngton jest najbardziej deszczowym stanem. Oswoiłam się jakoś ze szkołą. Ciągle czuje ,że mogę się w niej zgubić ale już znam większość korytarzy. Niestety nadal jestem na niedoczasie co doprowadza czasem do stresowych sytuacji ale jakoś trzeba sobie radzić. W poprzedni weekend było Homecoming. Żałuje ,że w Polsce czegoś takiego nie mamy... Jak dla mnie to impreza lodołamacz. W poniedziałek w szkole co 5 osoba uśmiechała się do mnie i mówiła "hej". Podczas jednego lunch'u moja koleżanka stwierdziła " Ty nawet nie wiesz jak popularna jesteś!" na co ja spojrzałam na nią jak na pacjenta z zakładu zamkniętego. Nawet nie wiedziałam ,że moja postać obrosła legendą bo jestem jedna, która umie się wtopić w amerykański tłum(I nie chodzi tu o nawyki żywieniowe a o język jakim się posługuje) więc większość o mnie słyszała ale mnie nie widziała albo widziała ale nie wie ,że to ja. Więc jak na razie się cieszę,że jeszcze mnie nie rozpoznają. W końcu w tym tygodniu przyszła paczka , którą moi rodzice wysłali mi z małym zapasem czekolady.  Odnalazłam kolejną rzeczy , którą uwielbiam:) Arizone. Czyli zieloną herbatę żeń szeniem i miodem.  Pijam to galonami :P Chyba potrzebowałam miesiąca żeby ułożyć sobie w głowie co i jak tu działa.  Teraz zaczyna się prawdziwa robota, sporo akcji charytatywnych z Rotary, prezentacje w klubach bo sponsorują mnie dwa, i panel dyskusyjny w szkole. Co prawda nie lubię przemawiać publicznie ( dlatego podziwiam Kitę , która jest w DEBATE i na dodatek zajęła 3 miejsce w konkursie !!!).  A propos Kity to miałam ochotę kupić bilet na Alaskę i tam do niej jechać ale powstrzymał mnie fakt ,że nie chcę popsuć jej experience.... A pewnie bym to zrobiła... Więc pewnym krokiem wchodzę w amerykański system z Nosowską w słuchawkach.

czwartek, 1 września 2011

Nie ma czasu na pisanie...

Żyje szybko, trochę w stresie ale to jest wyznacznikiem tego czy sie przystosowałam. Jak na razie można powiedzieć ,że jestem half way there. Szkoła jest wyzwaniem a raczej powinnam napisać słownictwo. Materiał jak na razie jest mi znany z polskich szkół. Jako science wybrałam chemię z czego się bardzo cieszę bo nauczycielka jest super i mam tą lekcje z Rachel. Nadal czuje się w szkole jak kosmita ale poznałam parę super osób. Za mną już prawie 2 tygodnie w nowej szkole. Wciąż nie rozumiem jak ludzie szeptają  o tobie siedząc obok ciebie. Niestety ja mogłam to ignorować 3 razy za 4 wcięłam się w rozmowę i sprostowałam. Tak jest czterech wymieńców. Dziewczyny sie zastanawiały kto jest tym 4 i byłam nim ja. (Anuś miałam ochotę napisać : "Jestem numerem cztery" ^^ )Chyba nieźle sie wtapiam w amerykański tłum ,że aż tak trudno stwierdzić... Po raz kolejny nie wiem czy to dobrze czy źle... Szkoła w Polsce oznacza zupełnie coś innego niż tu. Tu więcej się na spacerujesz lub maszerujesz w poszukiwaniu sali i stołówki( jeśli myślicie o "kafeterii" rodem z filmu to się lekko przejedziecie). A propos stołówki, ponieważ w szkole jest z tego co zrozumiałam 4 tysiące dzieciaków co oznacza ,że na jednej przerwie na lunch może być ich około 450 licząc tych co nie jedzą lunchu lub bunkrują się gdzieś, tak więc odgłos jaki towarzyszy stołówce jest gorszy od namolnej sąsiadki odkurzającej o 7 rano podczas gdy wy jesteście po imprezie( czysto hipotetyczna sytuacja). Koniec końców stołówka NIE JEST FAJNA. Lekcje są spoko- 40 min i 6 min na dotarcie do następnej klasy. Ja zaczynam o 8.40 od dwóch godzin angielskiego, który w moim przypadku zwie się Greate Literature/Greate Films - na tej lekcji gadamy dużo o filmie, technikach filmowych i oglądamy filmy, generalnie jest fajnie, potem AP European History- fajnie się dowiedzieć co myślą o europejczykach nasi koledzy od wujka Sama, trochę mieszają sobie średniowiecze z wczesnym renesansem ale co ja wiem... , następnie w planie mam self direct - czyli 40 min na odrobienie lekcji, poczytanie książki i takie tam, ja zazwyczaj uczę się chemii, po SD jest lunch , który jem  w towarzystwie host mamy, która pracuje w szkole.A potem jest chemia - jedna godzina teorii a druga laboratorium, w poniedziałki i środy mam tylko jedną godzinę a drugą spędzam  w pokoju L, który może uchodzić za Słowakową kolumnową minus kolumny , plus automaty z żarciem i telewizor. A potem Algebra 2- w sumie ciesze sie ,że mam tą lekcje. Babka jest o niebo lepsza niż moja poprzednia. Co prawda jest nieco szorstka w obyciu ale cóż. A potem czas do domu! No chyba ,że jest spotkanie kółka teatralnego wtedy jestem w szkole do 4 ale jest warto. Ludzie , których poznałam do tej pory są super, uwielbiam słuchać jak Rachel gada ze swoimi znajomymi. Ostatnio w szkole koleś po chemii zapytał się czy mówię po polsku , po tym jak dowiedział sie ,że jestem z Polski. Ludzie, którzy spędzili ze mną dostateczną ilość czasu wiedzą pewnie ,że zrobiłam minę w stylu "no chyba sobie żartujesz, nie?" i odparłam"taaa, polski to mój ojczysty język..." na co dostałam odpowiedz " never know...", potem chyba przez 4 dni śmiałyśmy się z tego z Rachel. W ostatni piątek byłam na meczu footballu. I stwierdzam ,że to jest event ,żeby sobie pogadać , pośmiać się i próbować wyrywać graczy. Tego ostatniego nie polecam , generalnie to oni sa tępi.  Wyrażenie gadać ze ścianą znajdzie tu idealne zastosowanie. Nie było czasu na odpoczynek w weekend po meczu bo było spotkanie wymieńców z mojego dystryktu. Było całkiem fajnie pomijając początek kiedy wszyscy byli tacy skrępowani ,że pozostało mi tylko gadać ile wlezie żeby sie rozkręcili. I dało radę ale przypomniało mi się Wiktorowo( pozdrawiam tych co byli! Nasze spotkanie było zajebiste!) i to, że niema obok mnie Kity. I wtedy przeżyłam pierwszy atak homesick. Miałam ochotę stanąć na głowie, żeby dostać się na Alaskę i uściskać Kicię. Moją kontemplacje przerwał koleś z Turcji , którego zainteresowały moje okulary przeciw słoneczne i nie tylko... Ale to przemilczę. I tak przez resztę obozu starałam się zaprzyjaźnić z dziewczyną z Belgii , która jest ze mną w szkole oraz kolesiem z Niemiec i kolesiem z Szwajcarii.  Jak się okazało moja nowa koleżanka ma słabość do kolesia z drużyny footballowej. Którego , każda dziewczyna określiłaby mianem ot taki typowy piękniś z USA i potwierdzam ten koleś jest super przystojny ale jak już wspomniałam rozmowa ze ścianą była by równie przyjemna. Ale życzę szczęścia V bo ma z nim iść na homecomeing z resztą w sumie do siebie pasują... Dziś jest czwartek i pierwszy dzień szkoły w Polsce więc dedykuję tego posta moim koleżankom i kolegom ze Słowaka :*
Aha i sorry ,że nie ma zdjęć ale tak to jest jak się ma złom a nie aparat. Jak ktoś zna się co nie co na fotografii to niech coś poleci dla laika! :D
 

sobota, 20 sierpnia 2011

To jest Ameryka tu się mówi :cześć!

Proszę o wybaczenie ale zdjęć na razie nie będzie. Jakoś się nie zebrałam w sobie żeby je zrobić. Ale opowiem wam co nie co jak minęły mi ostatnie dni.  Wszystko zaczęło się w samolocie z Wawy do Frankfurtu miałam szczęście siedzieć obok pani , która wiedziała co nie co na temat lotniska we Frankfurcie więc nie denerwowałam się tak bardzo. Ale oczywiście nie obyło się bez problemów. Najpierw kiedy wysiadłam z samolotu we Frankfurcie zobaczyłam ,że na tablicy wyświetla się lot do Philadelphi ale z innego terminalu a powinien być na tym samym. Więc pytam się pana z obsługi co jest grane a on mówi ,że to nie mój lot tylko jakiś inny.  Byłam taka zdenerwowana,że nie obejrzałam sie w dwie strony jak normalny człowiek tylko w jedną...  Więc potem poszłam w złym kierunku i musiałam sie wracać. Kiedy zapytałam jedną panią z obsugi powiedziała ,że powinnam iść prosto i tam będzie "elevator" ale jak się okazało tej pani chodziło o "escalator". Na szczęście dałam sobie rade i nie spóźniłam się na samolot. Kiedy już usadowiłam sie w fotelu obok mnie miejsce zajęła Hinduska w średnim wieku . Na początku tylko siedziałyśmy koło siebie ale kiedy rozdali nam karty do wypełnienia, żeby przejść przez urząd imigracyjny stwierdziłam ,że lepiej sie zapytać i mieć wszystko wypełnione dobrze niż spędzić pare godzin na lotnisku. I tak zaczęłyśmy rozmawiać. Słowo do słowa i okazało się ,że Pani też leci do Cleveland. Poczułam taką ulgę i takiego farta ,że czułam  iż mogę się uśmiechać przez resztę lotu non stop. Niestety później jak się okazało Pani owszem leciała do Cleveland ale z innego terminala i z innymi liniami lotniczymi więc stres wrócił bo ja miałam się dostać z terminala A na terminal F. Pomaszerowałam do miejsca gdzie oficerowie sprawdzają dokumenty i choć już zastanawiałam się jak daleko będę tachać walizki nigdy nie spodziewałabym się tego co wydarzyło się chwilę później. Kiedy poszłam odebrać bagaż zauważyłam ,że są wózki więc w sumie była by to łatwizna ale( cholerne ale pojawia się w najbardziej stresujących/dramatycznych chwilach naszego życia) niestety nie były one za darmo. A automat nie wydawał reszty... Więc jak się chyba domyślacie musiałam tachać 2 duże walizki i małą podręczną... Wyglądałam do tego stopnia żałośnie ,że zatrzymała się obok mnie Mercedes, świeżo upieczona emerytka , która połowę swojego życia spędziła w Niemczech. Co śmieszne ona też leciała do Cleveland ale tym razem już tymi samymi liniami lotniczymi. Pomogła mi z walizką i dzieki niej uspokoiłam się trochę. Potem wsiadłyśmy do samolotu do Cleveland i niestety siedziałam koło takiego jednego buraka ale na szczęście nie zagadywał.  Rodzina czekała na mnie w miejscu gdzie odbiera się bagaż. Są kochani. Chyba już wiem skąd biorą się mity ,że większość amerykanów jest dziwnych. Oni bardzo często żartują w sposób , który europejczycy nie ogarniają. Spędziłam , z nimi na razie tylko 2 dni ale w ciągu tych dwóch dni zdążyłam odwiedzić szkołe, 2 biblioteki , iść na zakupy, pomagać w akcji Rotary, zapisać się na siłownię , wymienić kartę na amerykańskie T-mobile i wypić duuuużo wody :P  Kolejną zabawną rzeczą jest fakt ,że wszyscy mówią sobie cześć . W sumie zaczyna mi się to podobać ale chyba nigdy w całym moim życiu nie gadałam tak dużo.  Kończę wpis bo trzeba wstać i zjeść śniadanie.

wtorek, 16 sierpnia 2011

1 dzień.

Dzisiaj przepakowywałam sie chyba z pięć razy. Oczywiście musiałam poświęcić trochę ciuchów i książek( chlip). Oczywiście dane z dysku poszły w pizdu... No to by było na tyle ale jakoś prezentacje uratowałam dzięki temu ,że miałam kopie na komputerze. To już jutro. Obładowana niczym wielbłąd ruszę na lotnisko Okęcie i polecę za ocean.  Następnego postu spodziewajcie się. Jakoś za parę dni jak się jakoś ogarnę. A więc do zobaczenia!

niedziela, 14 sierpnia 2011

3 dni.

Ostatnie 2 tygodnie poświęciłam na spotkania ze znajomymi.Jakoś tak to się rozłożyło w czasie, że miałam okazje na spokojnie porozmawiać, pośmiać się. I jakoś wtedy zapominałam ,że ja gdzieś jadę do momentu kiedy żegnałam się z ludźmi. Wtedy zdawałam sobie sprawę ,że na żywo zobaczę ich dopiero za rok. Przed wczoraj po pożegnałyśmy się z Cremową ( carbonara i frullatti & tiramisu i shake :D ). I było dziwnie zdać sobie sprawę ,że to już ostatni raz. No ale oczywiście nie obyło się bez małych osobistych tragedii. Właśnie mój dysk przenośny oznajmił mi ,że chce zostać sformatowany co wymaże z niego WSZYSTKO. Co przyznam jest mi cholernie nie na rękę. Pomijając fakt ,że miałam tam prezentacje dla Rotary to dysk zawierał muzykę, filmy i zdjęcia. Napięcie sięgnęło zenitu i musiałam wyładować swoją frustrację więc znalazłam jakąś bez sensowną grę i grałam w nią przez jakieś pół godziny. Moją ostatnią nadzieją jest znajomy informatyk. Na trzy dni przed wylotem jestem spakowana w połowie. Jeszcze czeka mnie ostatnie pranie i powiedzmy ,że jestem gotowa. 

piątek, 5 sierpnia 2011

P jak pakowanie, panikowanie i pozytywna fiksacja.

Jeszcze jakieś 11 dni. W powietrzu czuje się napięcie, rodzina nagle zaczyna poświęcać mi coraz więcej uwagi co jest szczerze mówiąc-krępujące. Mało czasu na wszystko. A tu trzeba zacząć się pakować. Na szczęście z pomocą przychodzą ludzie z Japonii i ich zwinne ręce  ^^
I ku mojemu zaskoczeniu taki sposób jest rzeczywiście dobry i co więcej wykonalny gdy twoje ręce pochodzą z Europy a nie Azji. Przy okazji ostatnio przez chyba stres( bo co innego może męczyć wymieńca przed wyjazdem?)cierpię na bezsenność. Zamiast siedzieć na fejsie pobiłam swój rekord i w ciągu 3 nocy przeczytałam 4 i pół książki. Z przyjemnością stwierdziłam po raz kolejny , że jak czytać to tylko po polsku. :P Ostatnio przesiadując w (Kitu chyba możemy już Cremową nazwać naszą :P:D) naszej kawiarni z Kitą stwierdziłyśmy ,że po tym jak spełnisz swoje marzenie czujesz pustkę więc trzeba sobie znaleźć nowe marzenie. Tylko co przebije TO marzenie? Tego jeszcze nie wiem...  Ale wiem , że chyba już nie fiksuje tak jak na początku. Czy inni wymieńcy też boją się przed wylotem? 
 Positive outcome only! :D Będzie zajebiście. 

sobota, 16 lipca 2011

Question of the day: How to enjoy my last moth in motherland?

Pozostał mi miesiąc do wylotu.Czas pędzi nie ubłaganie a wciąż mam tyle do zrobienia... Staram się zapamiętywać każdy najmniejszy szczegół tak jak by to miało mi pomóc tęsknić mniej. Ale i tak pewnie wyleję rzekę łez. Taki już ze mnie mięczak. Kiedy pomyślę sobie o moim locie czuje jak  żołądek zaciska się w pięść. Nie boję się samego lotu ale tego ,że zgubię się gdzieś na przesiadce ( nie ma to jak pozytywne myślenie!). Chyba najgorszy stres odczułam siedząc w konsulacie w Krakowie. Siedziałam na niewygodnym krzesełku otoczona równie zdenerwowanymi osobami i poczułam się strasznie samotna w tej znerwicowanej poczekalni. Nie stresowała mnie sama rozmowa z konsulem ale świadomość ,że jestem sama a moi rodzice czekają w kawiarni na przeciwko. Na początku trzęsły mi się ręce tak, że niemalże upuściłam teczkę z dokumentami i nagle uświadomiłam sobie ,że przecież będę zdana na siebie przez najbliższe 11 miesięcy. Wtedy wzięłam głęboki oddech i pomyślałam " Bądź dużą dziewczynką!", pomogło i pozwoliło mi to rozluźnić się nieco. Teraz już nie siedziałam ze wzrokiem wbitym w teczkę ale rozejrzałam się i z rozbawieniem stwierdziłam, że skoro ja  siedemnastolatka potrafiłam się uspokoić i chwilowo ukoić nerwy to tym bardziej pan obok mnie nie powinien mieć z tym najmniejszego problemu. Parę krzesełek siedział chłopak pożerający banana , cóż jak widać tak sobie radził ze stresem. Ja bym niczego wtedy nie przełknęła, ba mój organizm przestawił się na "podtrzymywanie życia" i przez chwile jedyne czego mi było trzeba było O2. A więc został mi miesiąc... A potem zasmakuję samodzielnego życia, oby tylko nie okazało się gorzkie w smaku...

Ania zostawiła mi komentarz 8 lipca. Przepraszam ,że musiałaś tak długo czekać na odpowiedz ale życie wymieńca jest pełne niespodzianek i obowiązków.  Ania napisała:
To ja troszkę zaktualizuję pytanie. Jesteś już po wizycie w Krk/Wwa czy dopiero będziesz się umawiała? Swoją drogą to z jakiego miasta jesteś, bo albo mi umknęło albo nigdzie tu nie jest napisane? :-) Z ocenami mam zupełnie podobnie, nie jestem z nich wcale, ale to wcale zadowolona. Którego masz wylot, ile Ci jeszcze dni pozostało do szczęścia? :-D

Już odpowiadam:
Jestem po wizycie w Krakowie. Z jakiego miasta jestem nie wspominałam nigdzie. Jestem z Kielc. Miasta małego, nieco zapomnianego, z resztą nic ciekawego tu nie ma. Niespodziewanie podoba mi się od jakiegoś czasu ale to chyba z sentymentu. Wylot mam 17 sierpnia więc pozostało mi równo 31 dni.

sobota, 25 czerwca 2011

A czas sobie płynie...

Sporo czasu upłynęło od ostatniego posta czy też powinno się pisać postu? Hmm... No nie ważne. II semestr był nieco zakręcony lub raczej ja byłam nieźle zakręcona... I tak zakończyłam pierwszy rok w LO. Nie jestem do końca zadowolona z moich wyników w nauce ale co poradzić skoro cały( no dobra prawie cały) rok myślałam o wymianie. Na zakończeniu mimo, że to moi znajomi się deklarowali iż uronią łzę to jednak ja byłam osobą pociągającą nosem i wycierającą łzy. Kiedy odbierałam świadectwo dotarło do mnie ,że już w takim składzie się nie spotkamy...
Był też niezapomniany weekend w Wiktorowie. Zjazd dla wymieńców i rodziców. 3 dni w gronie osób, które po roku za granicą znowu się spotkają i ponarzekają jak im dobrze tam było ale się skończyło. A może narzekań nie będzie? Kto wie... Kiedy się słyszy,że ktoś przechodzi przez ten sam stres to od razu nam cieplej na sercu.
"Poznałam" też swoją pierwszą rodzinę. Pierwszego emaila otworzyłam na infie w szkole. Ręce drżały mi jak szalone, serce waliło tak ,że omal nie wyskoczyło z klatki piersiowej. Czytałam a raczej chłonęłam to co zobaczyłam na ekranie. I w ten oto sposób poznałam pierwszą rodzinę przez cały dzień chodziłam jak po ecstasy z ogromniastym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Teraz czeka mnie wizyta w konsulacie, próby spakowania się, kupowanie prezentów dla rodzin, nadrabiane zaległości w czytaniu książek, oglądaniu filmów i seriali (no co ? trochę rozrywki  też mi się należy ;P) oraz nerwy przed tak długim lotem oraz obawa,że z mojego wymarzonego 36 zrobi się 45 albo jeszcze gorzej...
Tak więc pozostaje mi zacząć odliczanie i cieszyć się chwilami spędzonymi w moim zapyziałym mieście, za którym i tak będę tęsknić... O ironio...

wtorek, 29 marca 2011

Hello Lucky One !

Kiedy moja kochana rodzicielka dostała emaila o obozie orientacyjnym w czerwcu po raz kolejny mój świat zaczął się kręcić wokół wymiany. Do tej pory po prostu robiłam listy rzeczy i ciągle wydawało mi się, że jeszcze mam sporo czasu. Ale jednak nie mam... Z fazy EUFORIA szybko przeszłam do fazy STRACH PRZED NIEZNANYM. Chodziłam lekko przybita i w mojej głowie zaczęły powstawać same czarne scenariusze. Nagle zaczęłam zadawać sobie pytania dotyczące mojej przyszłości. Czy będę pisać komisy? Czy też powtórzę drugą klasę? A może jakoś zdam maturę  za oceanem? Podejmowanie takich decyzji nigdy nie jest łatwe. Po pewnym czasie doszłam do ściany. Byłam w całkowitej kropce, a tonący i brzytwy się chwyta więc stwierdziłam, że nie zaszkodzi zapytać Tego na górze co ja mam ze sobą zrobić. Odpowiedz przyszła całkiem szybko i tak oto Kita okazała się być po raz kolejny farciarą bo zadzwonił telefon i dostała propozycję nie do odrzucenia :) Znów wprawiło mnie to w euforię. Posiadanie kogoś na tym samym kontynencie jest w pewnym sensie pokrzepiające. Wiesz , że możesz sobie z tą osobą pogadać po polsku, zwierzyć się, czy też popłakać przed ekranem. Innego sposobu nie ma bo Kita leci na Alaskę. Na szczęście to tylko 4 godziny różnicy od Ohio.  Teraz  kiedy nieco ochłonęłyśmy zaczynamy planować nasz następny rok w US.  Mnie jeszcze trapi fakt, że moja klasa nie zna moich planów a przynajmniej nie cała.... Nie mam zupełnie pomysłu jak mam się z nimi pożegnać, co powiedzieć i jak ?  Jak na razie muszę skompletować moją szafę bo widzę pewne braki... No i jeszcze w pojawił się stalker. Mam nadzieję , że tak naprawdę to wszystko wymysły moich koleżanek bo po raz kolejny mogę stanąć przed ciężką decyzją...
Ale wracając do miłych spraw to teraz jakoś nie czuję się taka samotna w tym wszystkim.  Dziękuje, nie wiem komu czy czemu ale dziękuję za to, że Kita jedzie na Alaskę! 

piątek, 18 lutego 2011

Faza 3 : RESEARCH!

Nadszedł czas na zbieranie informacji. Tęsknym wzrokiem spoglądam na Kalifornię na mapie. Może to brzmi banalnie ale zawsze marzyła właśnie Kalifornia(mimo, że nie przepadam za upałami)... A tu Ohio. Pięć godzin różnicy, taki sam klimat. Z jednej strony to dobrze, jedna rzecz mniej do przyzwyczajenia się a z drugiej to nieco rozczarowujące- rutyna.  Spragniona jakiś szczegółowych informacji wpisuję Ohio w wujcia i wybieram pierwszy link. Ciotunia Wika nie ma mi za wiele do powiedzenia za to jej anglojęzyczna wersja jest bardziej wylewna. A o to co polska Wika mi podała:

Ohio – stan w północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, nad jeziorem Erie.
Nazwa pochodzi od rzeki Ohio, która tworzy jego południową granicę.

 Geografia

Powierzchnia w zachodniej części stanu nizinna, we wschodniej i środkowej wyżynna i pagórkowata.

Historia

Pod koniec XVII wieku osiedlili się tutaj imigranci z Francji i Wielkiej Brytanii. Stan Ohio należał do tej ostatniej w latach 1756 – 1763. Od 1783 w niepodległych Stanach Zjednoczonych na Terytorium Północno-Zachodnim, gdzie zakazane było niewolnictwo. Indianie czynnie sprzeciwiali się osadnictwu. Odbyła się tu m.in. bitwa pod Fallen Timbers w roku 1794.
W roku 1788 wybudowano Mariettę – pierwszą stałą osadę. W następnej kolejności powstały: Cincinnati w 1789; Cleveland w 1796; Columbus w 1812.
Ohio ogłoszono w 1803 samodzielnym stanem, siedemnastym przyjętym do Unii. Po roku 1815 gwałtownie rozwinęła się gospodarka dzięki osadnikom, budowie kanałów łączących Wielkie Jeziora i linii kolejowych. W czasie wojny secesyjnej stan pozostał w Unii.
W latach 1880 – 1914 emigranci z Europy Wschodniej (w tym Polacy) i południowej osiedlali się tu masowo. Do miast przybywali Czarnoskórzy ze stanów południowych – przyczyniło się to do zamieszek na tle rasowym, m.in. w 1966 roku w Cleveland.

 Demografia

Ohio ma 10 399 178 mieszkańców (2005). Najpowszechniej używanymi językami są:
  • język angielski – 93,88%,
  • język hiszpański – 1,98%.

Gospodarka

Należy do najbardziej rozwiniętych stanów USA. Gęsta sieć komunikacyjna, liczne porty śródlądowe. Przemysł elektrotechniczny wypiera przodujące niegdyś górnictwo soli kamiennej i węgla kamiennego. W Ohio znajduje się wiele zakładów przemysłu lotniczego (z Dayton pochodzili bracia Wright).
Rolnictwo bardzo dobrze rozwinięte. Dominuje hodowla trzody chlewnej i bydła. Podstawowe produkty roślinne to: soja, kukurydza, warzywa i rośliny pastewne.

 Najważniejsze miasta

  • Akron
  • Bellbrook
  • Bellefontaine
  • Canton
  • Cincinnati
  • Cleveland
  • Columbus
  • Dayton
  • Hamilton
  • Kettering
  • Lakewood
  • Parma
  • Springfield
  • Toledo
  • Youngstown

Symbole stanowe

Zwierzę: Jeleń wirginijski
Napój: Sok pomidorowy
Ptak: Kardynał szkarłatny
Kwiat: Goździk ogrodowy
Owad: Biedronka
Motto : "With God all things are possible" (tłumaczenie: "Z Bogiem wszystkie rzeczy są możliwe")
Piosenka rockowa: "Hang On Sloopy"
Piosenka: "Beautiful Ohio"
Drzewo: Kasztanowiec gładki
Roślina: Trillium grandiflorum

Na te informacje moja jedna brew powędrowała w górę. Tylko tyle? Sprawdziłam ciotunię po angielsku i dostałam znacznie więcej informacji zwłaszcza jeśli chodzi o historię. Ale w dalszym ciągu to były suche informacje a ja nie byłam przekonana do Ohio. Zdecydowałam się napisać do dwóch dziewczyn z Ohio. Okazało się, że są mega sympatyczne i z ogromną cierpliwością odpowiadały na moje pytania. Po rozmowie z nimi ucieszyłam się,że to właśnie tam jadę. Może zaraziły mnie swoim entuzjazmem. Teraz sprawdzam skrzynkę pocztową co wieczór w oczekiwaniu na list z za oceanu. Do 15 Marca  mój GF ma być z powrotem w Polsce, żebym mogła umówić się na interview w ambasadzie a co za tym idzie będę wiedzieć gdzie dokładnie jadę i możliwe, że odezwie się do mnie pierwsza rodzina.
Ciekawa też jestem innych wymieńców mam nadzieję , że znajdzie się ktoś też jadący do USA.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Jedno słowo : OHIO!

Dowiedziałam się w piątek,że jadę do Ohio. W momencie w którym moja mama mi to oznajmiła przeszedł mnie dreszcz, nagle zachciało mi się płakać. Jakoś nie mogłam ogarnąć więc złapałam za telefon  i wykręciłam do Kity. Potem spędziłam z nią jeden z lepszych wieczorów. A następnie moja host sis stwierdziła, że będzie blisko więc możemy się odwiedzać. Szczerze mówiąc świadomość tego, że ktoś znajomy jest na tym samym kontynencie co ty dodaje otuchy. Na szczęście dla mnie w Polsce są dwie dziewczyny z Ohio, które chętnie mi udzielą informacji więc czuję się zadowolona z tego "ślepego trafu". Teraz właściwie to nabiera jakiegoś realnego kształtu. Teraz zaczynam czuć przyjemny dreszczyk emocji, zaczynam się  zastanawiać co muszę kupić, co zabiorę. No i teraz muszę czekać do kwietnia albo marca na email od mojej pierwszej rodziny.


Nie mogłam się powstrzymać:
OHIO BITCHES! xD

niedziela, 30 stycznia 2011

All you need is patience!

Czy normalne jest, że sprawdzam skrzynkę odbiorczą co godzinę i jedyne na co się natykam to notyfikacje z fejsa i ebay przypominający mi o tym, że mam zapłacić. A gdzie jest mail, który pozwoli mi się  zrelaksować w ferie? No gdzie? Gdzie wiadomość czy moja wielka voyage to fakt a nie wymysł wyobraźni. Jednak , żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazują na to, że w końcu klamka zapadnie. Jedyne co mi pozostaje to próby myślenia o czymś innym i brak czasu wolnego. Ale z tym może być ciężko bo oto nadeszła niedziela tuż przed feriami. Najbardziej leniwy dzień w historii... I co tu robić ? Jedyne co zaprząta moją głowę to:
  1. Czy dostane wiadomość z Rotary? 
  2. Czy zaczną mnie ścigać na ebay'u jak zapłacę dopiero jutro?
  3. Czy dostanę TĄ wiadomość?
Chyba pozostaje mi uzbroić się w cierpliwość i grzecznie poczekać... Szkoda tylko, że cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną... 

sobota, 22 stycznia 2011

Pomiędzy jawą a snem...

Styczeń to rozczarowania nie dotrzymanymi postanowieniami i obietnica czegoś nowego. Styczeń to nerwowe czekanie, płakanie i nerwy. Styczeń to śmiech, przyjaźń i rozczarowanie. Oto mój Styczeń. A jaki był wasz? Pewnie podobny. A może zupełnie inny? U mnie zawsze jest inaczej i przez to tak ciekawie.
Dzisiaj oglądając mecz koszykówki i pomijając, że "nasi" przegrali bawiłam się świetnie i to z rodzicami. Niemożliwe mówicie? Ależ skąd! Nasze stosunki są na tyle dobre, ze mogę sobie pozwolić na nieco "młodzieżowe" żarty. Co prawda nie zwracam się do nich po imieniu. To by było dla mnie dziwne. Przecież należy im się tytuł "mamy" i "taty" cały czas, nawet kiedy wrócę to nie wyobrażam sobie sytuacji kiedy zwracam się do nich po imieniu.
Wracając do rozczarowań... Chyba zbyt wierzę w ludzi i za dużo sobie wyobrażam. Co więcej chyba potrzebuję jakiegoś tłumacza marsjańskiego bo moje kontakty z płcią przeciwną kończą się nieporozumieniami.
Aż ma się ochotę walnąć delikwenta i krzyknąć :"Podobałeś mi się do tego momentu!" A potem uciec w stronę zachodzącego słońca.
A propos ucieczki. Było by ciekawie pojechać na wycieczkę do Indii albo gdzieś w głąb Azji...

niedziela, 2 stycznia 2011

Faza 2

2011! Wreszcie! No dobra aż tak bardzo mi się nie śpieszy ale z pewną dozą niecierpliwości czekam na "wiadomości od Rotary. W tym miesiącu może się dowiem jaki jest cel mojej podróży. Jak na razie moją uwagę skupia (hmm no dobra powinna skupiać)szkoła. Ale z moją skłonnością do dramatyzowania czasem zdarza mi się wpadać w panikę bez powodu... Na szczęście K.(słońce oczu mych, głos rozsądku) jakoś sprowadza mnie na ziemie zasypując różnymi sprawami związanymi z wymianą, które są warte rozpatrzenia. Cieszę się , że jest nas dwie. Prawdopodobieństwo , że będziemy w jednym mieście lub dystrykcie jest minimalna ale dobrze jest mieć kogoś bliskiego na tym samym kontynencie.
Coraz bardziej podoba mi się to , że uczennica z wymiany u mnie mieszka. Przyznaję byłam od początku przyjaźnie nastawiona ale nie sądziłam, iż w cztery miesiące zaakceptuje kogoś jako nieodłącznego członka mojej rodziny.
Święta były dla mnie słodko gorzkie jakoś tak uderzyło mnie fakt iż następne Święta będą bez rodziny. Przyznaję się ryczałam jak małe dziecko było tak jakby przerwała się jakaś tama a potem opanowałam się i otworzyłam prezenty.
Sylwester był spokojny. Spędziłam go w fotelu oglądając filmy z opakowaniem kwaśnych żelków i butelką coca coli.
Postanowienia noworoczne spisane, energia jest , brakuje cierpliwości ale (może) popracuję nad tym.
Życzę wszystkim , żeby ten rok był rokiem spełnionych marzeń.